Sunday 12 June 2016

JJ

- Jak to, nie wiesz kto to jest? - zapytał z niedowierzaniem mój klubowy kolega.
Zmieszałem się i poczułem trochę jak ignorant.
- To JJ - człowiek leganda. Jest emerytowanym CFI (Chief Flying Instructor) i najbardziej doświadczonym pilotem w całej, długoletniej historii tego klubu.

Od tej pamiętnej rozmowy z moim klubowym kolegą minęło już sporo czasu i wielokrotnie miałem okazję słuchać różnych opowieści o lotniczych dokonaniach JJ'a. Słuchając ich, czasami wręcz miałem wrażenie, że ten podniebny człowiek zna jakąś magiczną sztuczkę na oszukanie grawitacji, na zakpienie z niej. Z mapą na kolanach, bez żadnej nowoczesnej nawigacji, zleciał swój kraj wzdłuż i w szerz, pokonując w sumie dziesiątki tysięcy kilometrów...
To co przykuło moją uwagę najbardziej to, że ten starszy pan, w wieku 84 lat jest nadal w świetnej kondycji, która ciągle pozwala mu latać. Ktoś, kto popatrzyłby na niego z boku, na te żwawe kroki, które stawiał, odniósłby wrażenie, że to ktoś w lecie swego życia a nie w późnej już jesieni. Co więcej, ci, którzy mieli przyjemność przemierzać razem z nim podniebne przestworza, zgadzali się zawsze co do jednego - że latanie z JJ'em to niesamowite, wręcz mistyczne przeżycie. Odzywał się tylko wtedy, kiedy musiał, a kiedy nowicjusz robił coś źle, nie ganił go a wręcz czekał do ostatniej chwili, aby przejąć stery i kontrolę nad niebezpieczną sytuacją a tym samym ocalić "skórę" swoją i ucznia. Ponadto, ten jakże doświadczony szybownik wręcz z dziecinną ekscytacją reagował na każdy natrafiony komin termiczny, który niósł go do nieba. I chociaż na swym koncie miał tysiące wylatanych godzin, za każdym razem cieszył się ze znalezionego "noszenia" tak, jakby było to pierwsze w jego życiu...
Niedawno świętowaliśmy w klubie 85 urodziny Johna Jenkins'a. Ciągle energiczny, uśmiechnięty, skłonny do żartów.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy któryś z kolegów wtrącił - szkoda, że jego dni są już policzone...
- Jak to - zapytałem. Przecież JJ tryska zdrowiem - popatrz na jego ruchy, czytałeś jego ostatni artykuł w klubowym magazynie?
- JJ ma już wyznaczoną datę śmierci - od kilku lat zmaga się z nowotworem złośliwym - dodał mój kolega.
Byłem na prawdę w szoku, kiedy to usłyszałem. Od tamtej chwili widziałem JJ'a jeszcze kilka razy na lotnisku jak ciągnął samochodem swojego charakterystycznego, niebieskiego SkyLark'a...

Dzisiaj, kiedy składałem z kolegą swój szybowiec, podszedł do nas ktoś i poprosił, czy nie pomoglibyśmy ze złożeniem innego.
Kiedy podeszliśmy do szybowca, okazało się, że to niebieski Skylark. Te same skrzydła, na których JJ delektował się urokami tego ziemskiego życia. Dzisiaj odchodziły w stan spoczynku. JJ już nie będzie latał - taką decyzję podjął po tym jak jego stan się pogorszył a lekarze wyznaczyli przybliżoną datę jego odejścia.
Zapadła chwila milczenia. Nikt za bardzo nie wiedział, co w takiej sytuacji wypadało by powiedzieć.

Nigdy nie miałam okazji latać razem z JJ'em, w zasadzie, zamieniłem z nim może dwa, trzy zdania przez całą naszą "znajomość". Pomyślałem jednak, że pomoc w złożeniu skrzydeł jego szybowca, było dużym dla mnie wyróżnieniem i chociaż z powodu kontuzji pleców, początkowo miałem chęć odmówić pomocy, teraz na prawdę cieszę się, że tego nie zrobiłem. Paradoksalnie, ból,  który od prawie dwóch tygodni skutecznie uprzykrzał mi życie, i uniemożliwiał spanie w nocy, na drugi dzień rozpłynął się w powietrzu - dosłownie. Ale może to tylko czysty przypadek....może.

Kiedy wieczorem wróciłem do domu, ciągle miałem w głowie to, co się tam, na murawie naszego lotniska w Dunstable dzisiaj wydarzyło. Zastanawiałem się, co teraz może czuć tak wielki pasjonat życia, jakim niezaprzeczalnie jest nasz klubowy kolega John Jenkins. Co czuje człowiek, któremu odpięto skrzydła, który świadomie zgodził się na ich odłożenie na bok? Kiedy się wie, że to był mój ostatni lot w tym życiu. Ostani 'euro-tow' czy 'winch launch'. Ostatni zapach trawy, wybrzdąkany akord, uśmiech dziecka...

JJ zawsze mi imponował swoją lotniczą postawą. Niejednokrotnie, kiedy go mijałem, życzyłem sobie w duchu, aby tak dobrze wyglądać i czuć się będąc w jego wieku. Żeby go w ogóle dożyć... Jestem niemal pewien, że ta wielka pasja, którą przez tyle lat pielęgnował, pozwoliła mu dożyć sędziwego wieku i cieszyć się urokami życia na ten niepowtarzalny, wręcz infantylny niekiedy sposób.  John Jenkins udowodnił mi, że można, a nawet trzeba żyć każdą chwilą i cieszyć się z niej, tak, jakby była pierwszą a zarazem - ostatnią. On robił to po mistrzowsku - przez całe życie.



Tuesday 5 April 2016

Niby zwykły spacer...

To miał być rutynowy, popołudniowy spacer po pracy. Pierwsze kroki raczej z przyzwyczajenia a może nawet i trochę z wewnętrznego przymusu podyktowanego troską o swoje zdrowie i kondycje, kolejne już bardziej z... ciekawości. I niby nic wielkiego - szary człowiek kontrastujący z paletą kwiatów, człapiący w rytm chóru ptaków, które udźwiękowiły i upachniły moje kolejne 60 minut istnienia - samego na sam ze sobą. A jednak...
Wychodząc z domu niewiele widziałem co wokół mnie się działo bo ciągle miałem w głowie dialogi i obrazy odchodzącego już do lamusa dnia. Przemierzając tak dobrze znaną mi już drogę poczułem nagle jak spadają mi zaślepki z oczu a z uszów wypadają zatyczki. Spowolnienie kroku tylko spotęgowało intensywność nowych doznań. Coś mnie zatrzymało i wyostrzyło wszystkie zmysły. Kazało potrzeć, słuchać i czuć...Mijałem kolejnych spacerowiczów zagadanych na telefonie czy z obowiązku wyprowadzających psa na spacer. Inni zajęci byli dyskusją o pracy czy nowym domu. Miałem wrażenie, że przebiegli ten swój spacer, odbyty, czy jak kto woli - odfajkowany - dla spokoju sumienia.
Poczułem jakby wszystkie moje zmysły zaczeły budzić się do życia - ze snu zimowego.  W powietrzu czuć było wiosnę, a od czasu do czasu, woń świeżo zroszonej trawy i skopanej ziemi, przenosiły moje myśli w krainę lat dziecięcych. Zapach roli po deszczu, świeżo skoszonej trawy, bose stopy chlapiące się w kałuży, strumyki wody ze stopniałego śniegu spływające z pola...Rechot żab w pobliskim stawie, koncert sowy i trzepot skrzydeł nietoperza...
Kładąc się spać, mam zwyczaj przypominania sobie pięciu miłych rzeczy, które przydarzyły mi się w mijającym dniu. To takie moje ćwiczenie wdzięczności, które -moim zdaniem- uszlachetnia i uczłowiecza, zbliżając nas jednocześnie do celu naszej podróży... 
Dzisiaj podziękuję za dar zmysłów, dzięki którym mam możliwość rozkoszowania się tym światem na pięć - tysięcy obrazów, dźwięków, smaków, zapachów i dotyków. 



Monday 11 January 2016

Puść w końcu te stery, Paweł!

Przypomniała mi się moja pierwsza lekcja latania szybowcem...
Latania po lini prostej, w kierunku do obranego wcześniej przez mojego instruktora, celu.
Coż prostrzego - mogło by się zdawać...To, na pozór proste ćwiczenie, wydało się w rzeczywistości o wiele trudniejsze niż początkowo przypuszczałem. W odróżnieniu od, na przykład samochodu, który to porusza się tylko w jednej płaszczyźnie, szybowiec ma ich do ogarnięcia aż trzy. I właśnie te trzy osie płaszczyzn, dźgały mnie swoimi pikami, miotając moim statkiem powietrznym na wszystkie fronty.
Początkowo dzielnie walczyłem probując, najlepiej jak potrafiłem, korygować tor lotu, ale szybko zdałem sobie sprawę z tego, że im bardziej się staram, tym gorzej mi to wychodzi...paradoksalnie. Poczułem, że się pogubiłem. Mój instruktor w dużą dozą cierpliwości obserwował w milczeniu moje zmagania ze sterami, aż w końcu, tę jakże upojną ciszę przerwał spokojny, acz stanowczy głos. "Rzuca nas we wszystkie strony - puść w końcu te stery, Paweł" - usłyszałem za plecami...Zapadła chwila jeszcze większej ciszy...
Puściłem stery i po krótkiej chwili, zauważyłem, że szybowiec sam skorygował tor lotu i przestał się miotać. Pomyślałem najpierw, że to mój instruktor okiełznał szybowiec więc zapytałem go, co w takiej sytuacji najlepiej jest zrobić i co on zrobił. "Nic - szybowiec najczęściej sam świetnie sobie radzi, wystarczy mu tylko zbytnio nie przeszkadzać. Jak się pogubisz , to po prostu puść stery" - odparł.

Kiedy tak rozmyślałem wieczorem przed snem, o tym co się wydarzyło, przyszło mi na myśl pewne skojarzenie. Lekcja latania zdawała się być niejako, lekcją życia...
Wielokrotnie zdarzyło mi się wcześniej, że sprawy nie szły po mojej myśli - mówiąc eufemistycznie. Ale, że lubię chwytać byka za rogi, najczęściej próbowałem poukładać porozrzucane puzzle mojego życia, tracąc przy tym wiele energii i jednocześnie będąc gdzieś głęboko przekonanym, że na nic się zdadzą moje zmagania. I tak najczęściej bywało...

Czasami warto puścić stery naszego życia i pozwolić Sile Wyższej od nas, aby skorygowała nasz lot, czy naszą drogę.  Ona wie lepiej, co dla nas dobre. Natura to najlepszy nauczyciel, a czym jest lot szybowcem jak nie lotem na siłach natury? Szybowiec nie potrzebuje silnika a jego paliwem jest energia słoneczna, która ogrzewa ziemię a ta z kolei, oddaje to ciepło w postaci wznoszących się prądów powietrznych, które unoszą skrzydła szybowca do nieba...

Przychodzi jednak czas na ponowne przejęcie sterów i wzięcia odpowiedzialności za nasz lot czy obraną drogę. W przeciwnym razie, będziemy lecieć w jakimś kierunku,ale najczęściej w przypadkowym a lot taki może skończyć się katastrofą.

Kiedy następnego dnia leciałem znowu z moim instruktorem, zapytał mnie, co się takiego od wczoraj wydarzyło. Początkowo nie zrozumiałem, o co pyta, ale po chwili już widziałem. Mój lot był naprawdę prosty. Do tego, nie wiele o nim myślałem. Leciałem a jednocześnie rozmawiałem z moim instruktorem w obcym języku. Moja podświadomość kierowała moimi rękoma i nogami, zupełnie tak, jak podczas jazdy na rowerze. Był naprawdę zdumiony z postępu, który zrobiłem z dnia na dzień a moja twarz sama się uśmiechała...

Powody były co najmniej dwa: zyskałem nową umiejętność - lotu szybowcem na wprost, ale nade wszystko, zyskałem ważną lekcję życiową. Czasami potrzebujemy na jakiś czas puścić stery życia, aby skorygować nasz lot i wyjść na prostą.